August Rush ***

Cudowne dziecko ***

10504414

Z gatunku kina łzawo- wzruszającego. Dorastający chłopak, Evan, o niezwykle rozwiniętym zmyśle słuchu, mieszka w domu dziecka i pragnie odnaleźć swoich rodziców. Wierzy, że to oni przekazali mu dar miłości i talentu do muzyki. Samotnie wyrusza w wielki świat, a kiedy to robi na ekranie pojawiają się retrospekcje z życia jego rodziców. Jak się przypadkowo poznali, jak wyglądała ta magiczna noc i niesprawiedliwe rozstanie. I czym się zajmowali później. Ich drogi się rozeszły naprawdę daleko, ale przecież wystarczy otworzyć słuch na świat- i jak za czarodziejską różdżką wszystko powróci do normy.

Jest to film prawie, że Disnejowski, familijny, quasi-baśniowy, nastawiony na wzruszenie i efekciarski happy-end. Muzyka oczywiście, że jest wdzięcznym tematem na film, ale nie wtedy kiedy się ją wykorzystuje do schematycznej i pełnej banałów opowieści o miłości. Miłości kobiety i mężczyzny oraz rodziców do dziecka. Reszta w tym filmie traci na znaczeniu, staje się jedynie ozdobnikiem, sztafażem do plakatowego tła. Brak w takim kinie wizjonerstwa, szaleństwa i porywczości. Cielęca spojrzenia rodziców, rozdziawiona twarz chłopca, który nigdzie nie jest albo zrozumiany, albo go wykorzystują do zarobienia kasy (w ogóle to najlepszą i najciekawszą kreację tworzy tutaj Robin Williams, i dobrze, że przypomniał o sobie po fatalnym „Nocnym słuchaczu”), albo po prostu przydarza mu się pech. Ot, deus ex machina i już , wystarczy, że podmuch wiatru i karteczka z ważnym adresem ląduje w kanale. Nie brak tutaj nieścisłości i wpadek: chłopiec sprawia wrażenie, jakby dom dziecka był dla niego obozem koncentracyjnym, bo nie można z niego wyjść, zdecydowanie za szybko pojmuje teorię muzyczną (na Boga genialny słuch to jedno, ale zbyt rozgarnięty to ten bohater nie jest , prawda? jeśli jest, to w takim układzie rzecz kładzie na ziemię Freddie Highmoore lub reżyser, bo Evan w filmie jest strasznie mdły i chodzi z przyklejonym uśmiechem), w dodatku fatalnie sprawuje się jako dyrygent przynajmniej wizualnie wygląda to strasznie jak wymachiwanie pantoflem w kierunku natrętnej muchy. Zupełnie nielogiczną postać tworzy tutaj Terrence Howardem (jak sobie przypomnę ile poziomów wyżej jest dramat „Miasto gniewu” , także z Howardem, to żal mnie bierze) w roli Richard Jeffreis, który pomaga sierotom i zagubionym dzieciom. Dla dobra dopiero przybliżającego się happy-endu, nie zauważa, że ma do znalezienia dziecko niemal pod samym nosem (w ogóle w tym filmie przestrzeń to jakieś dwie ulice na krzyż, a przecież to ogromna metropolia jest!). A przecież taki film musi się skończyć rozpierduchą. Oczywiście chodzi o muzyczną rozpierduchę. No i niestety. Brak Zimmera, Newtona Howarda i im podobnych owocuje muzyką, z której można wydobyć mnóstwo świetnych dźwięków,ale całość cierpi na brak duszy. A przecież paradoksalnie jest to film o tym, że człowiek może w muzyce odnaleźć duszę własną. Wtedy wszystko staje się muzyką, a cały świat to jedna wielka orkiestra. Ominąć wystarczy pieniądze i inne zło świata, a wsłuchać się- i oto klucz do spełnienia marzeń.

Dalej już króciutko: realizacja filmu zaskakuje. Znakomita czołówka, świetny montaż, dobre zdjęcia, a także garść fatalnych aktorskich kreacji (zwłaszcza filmowi rodzice, o reszcie szkoda wspominać, bo to drugoplanowe postacie, które tylko „zaliczają” swoje role), ale i perfekcyjnie opracowany dźwięk. Warto wspomnieć, że w zeszłym roku film był nominowany do Oscara w kategorii najlepsza piosenka za utwór „Raise it up”. Przegrała z cudownym „Falling Slowly” z „Once”, filmu, który może i ciut leżał warsztatowo, ale od strony muzycznej był zarzutu, a i naprawdę porusza szczerymi , a jakże prostymi, emocjami. A „Cudowne dziecko” pozostaje skrojonym pod publiczkę wyciskaczem łez, który sprawia, że nawet na zjechane przeze mnie „Siedem dusz”, muszę spojrzeć łaskawiej.

szymalan

7 Comments

  1. Zdziwisz się, ale w zasadzie się z Tobą zgadzam. Mnóstwo tam nieścisłości i sytuacji wymuszonych. Większość zauważa się w zasadzie gołym okiem. Cukierkowy happy end, owszem.
    Mimo tego wszystkiego, film coś wywołał, coś czego nie jestem w stanie opisać. A potem wyszło się na spacer „z uśmiechem ciepłym i smutnym” pragnąc z całego serca, żeby i w prawdziwym życiu dotrzeć do takiego happy endu, wierząc, że z każdej beznadziejnej sytuacji można jakoś wybrnąć i być szczęśliwym. That’s it.

  2. Ly, muszę Ci powiedzieć,że w życiu można dojść do happy-endu, tylko trzeba w to wierzyć. Ale dość filozofii życiowych, bo autor tej recenzji znów wyskoczy mi z hasłem,że z takimi tekstami na forum mam się udać.
    Co do filmu, po Twojej recenzji wiem,że film mnie nie zaskoczy, nie zadziwi.

  3. Dawno mnie tu nie było, jednak co do Augusta Rusha, nie byłbym taki surowy w stosunku do niego. Bo za co tak naprawdę dałeś te 3 gwiazdki? Dla mnie 3 gwiazdki, to film szczerze przyzwoity, może i czasem pretensjonalny, lecz mogę zauważyć w nim pozytywy.Twoja recenzja mimo oceny, nie pozostawia takiej możliwości.Dla mnie zaś, jest to rzecz na którą należy patrzeć nieco innym okiem czyli sympatycznie, banalnie,ale swoje zadanie spełnia.Zupełnie inaczej podchodzę do „Once”-dla mnie wybitnego, po przez swoją pasję,moc i miłość, która mnie rzeczywiście przekonuję.

  4. menetheris:
    w przypadku takiego filmu 3 gwiazdki oznacza u mnie zazwyczaj, że film ma potencjał na porządny dramat lub nawet świetny, ale ów potencjał nie został przez reżysera i resztę ekipy wykorzystany , zatem dany film rozczarowuje. „August Rush” się naprawdę ogląda nieźle i bez znużenia (swoje robi też poziom realizacji, film jest dobrze zrobiony, co już jest dużym plusem dla mnie, bo wielu krytyków nie potrafi zwyczajnie zrozumieć, że kino to przede wszystkim sztuka obrazu i dźwięku) , ale po prostu wnioski jakie mam z tego seansu nie są zbyt wysokich lotów.

Dodaj odpowiedź do menetheris Anuluj pisanie odpowiedzi