Interstellar (2014, Christopher Nolan)

Interstellar *****

Interstellar-2014-Movie-PosterWraz z „Interstellar” Christophera Nolana, do kin na całym globie trafia jeden z najbardziej frustrujących, nie dających się łatwo zrecenzować, filmów ostatnich lat. Najnowsze dzieło twórcy „Incepcji” oraz „Memento” potrafi tak dziko przechodzić od prawdziwej reżyserskiej wirtuozerii do totalnej ekranowej bzdury, że nie wiadomo co z nim właściwie zrobić po zakończeniu seansu. Zwalić wszystko na pompowany od miesięcy marketing? Albo na co raz bardziej wyśrubowane oczekiwania wobec Nolana, od którego chcemy teraz już tylko samych cudów? A może po prostu uznać, że Nolan nie jest aż takim geniuszem, za jakiego go mieliśmy?

Są tu sceny wielkie, warte seansu w IMAXie. Jednym z wielu zaskoczeń jest to, w jaki sposób Nolan ten film nakręcił. W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z jednym z najbardziej epickich ale jednocześnie najbardziej intymnych filmów, jakie powstały na temat kosmosu i całej Ziemi. IMAXowy kadr pozwala na pokazanie transparentnej przestrzeni i zawarcie wielu detali, tymczasem Nolan konsekwentnie ją ogranicza, planując ujęcia w taki sposób, aby wszystko, co ważne działo się jedynie na pierwszym planie. Dlatego najbardziej ekscytujące elementy tego filmu dzieją się dosłownie „in your face”. Kamera przyczepiona do karoserii samochodu, kamera z widokiem tuż na skrzydło statku kosmicznego w trakcie szybkiego lotu, niezwykle poruszające ujęcia na twarze aktorów, statek który już dosłownie za sekundę ma dokować na stacji kosmicznej i następuje najazd kamery do doku. Także w tych najbardziej ciasnych kadrach muzyka Hansa Zimmera rozkwita najmocniej, ciężkim brzmieniem organów powodując zatrzęsienie całej sali i wzmagając intensywność scen, które bez takiej muzyki mogłyby zwyczajnie zginąć w tłumie.

Efekt epickości Nolan jak zwykle uzyskuje przy pomocy kontrapunktu zdjęć i muzyki oraz poprzez zagęszczenie montażowe. Wracając do swojego ulubionego tematu względności percepcji czasu, Nolan potrafi doprowadzić do sceny, w której napięcie wywołuje sam fakt starzenia się części bohaterów. Zaś kiedy w finałowych sekwencjach Nolanowi puszczają wszystkie hamulce, film staje się gigantyczną odyseją przez wszystkie etapy ludzkości od jej początku do daleko nieznanej przyszłości, opowiadając o zmienności wiedzy i umiejętności człowieka ale jednocześnie o niezmienności ludzkich pragnień – bliskości i poczucia bezpieczeństwa. A wszystko to przy pomocy jednej, dość ekscentrycznej sceny. 

Jednocześnie łatwo przy tym wszystkim stwierdzić, że Nolan rozmienia się przy tym filmie na drobne, zaspokajając się paroma płaczliwymi scenkami i masą naukowego bełkotu, z którego mało kto cokolwiek rozumie. Tak naprawdę największym jego wrogiem wydaje się dzisiaj być sukces jego poprzednich filmów oraz zebrany przez lata fandom, który sprawia, że Nolan jest w przypadku swoich filmów większą gwiazdą, niż ktokolwiek na ekranie. Tworząc popkulturowy, pulpowy film, z masą skrótów myślowych i narracyjnych; epizodyczny patchwork scen, który, ma się wrażenie, że może w każdej chwili zawalić się pod ciężarem nadmiaru pomysłów –  Nolan naraża się na prawdziwą śmieszność.

Jego ciągle powtarzane uwielbienie do Kubricka i do „Odysei Kosmicznej” (szczere i rozumiane przez miliony fanów gatunku) sprawia, że nie można przejść do porządku dziennego nad głupotami, jakie można w „Interstellar” ujrzeć jak na dłoni (jakim cudem bohater został zwerbowany do NASA i to w taki idiotyczny sposób? Dlaczego nie został przeszkolony w kwestii działania tuneli czasoprzestrzennych i potrzebuje wyjaśnienia jak dziecku przy pomocy kartki i ołówka na 5 minut przed wejściem w Czarną Dziurę? Dlaczego wysłano tylko 4 ludzi na misję ratowania ludzkości? Dlaczego Anne Hathaway w najbardziej dramatycznym momencie kieruje się tanim sentymentalizmem, który pojawia się u niej dosłownie znikąd?).

Spięciem prawie wszystkich tych problemów na raz jest tragiczna decyzja Nolana o pewnym cięciu montażowym, które na papierze musiało wyglądać naprawdę kreatywnie ale na ekranie na moment zupełnie wytrąca z równowagi (chodzi o ekstremalnie radykalne przejście z pierwszego do drugiego aktu, niczym u Kubricka ale tu zupełnie to nie działa). Oraz dialogi, które w tym filmie osiągają momentami popis prawdziwego obciachu. Choć film staje na głowie, aby globalną dramaturgię „Interstellar” oprzeć na intymnych relacjach międzyludzkich, to jednak w rozmowach bohaterów chwilami jest tak drętwo, że zupełnie nie pasuje to do narracyjnego szaleństwa całej reszty oraz do zaskakującego poczucia humoru z pierwszych kilkudziesięciu minut seansu. Jeśli w „Mrocznym rycerzu powstaje” każda postać dostała szansę na wytłumaczenie swoich motywacji w długim monologu to tutaj osiąga to poziom prawdziwej grafomanii, gdy co najmniej trzy razy ktoś recytuje tutaj ten sam patetyczny wiersz.

Ale problem z dialogami u Nolana idzie jeszcze dalej: chcąc zapisać się w historii kina, Nolan pisze błyskotliwe ale totalnie sztuczne kwestie tak, aby spora część z nich była gotowcem do plakatowych tagline’ów („Ludzkość narodziła się na Ziemi ale nie miała na niej umrzeć”, „Nie jest bohaterem na jakiego zasługujemy ale jest takim jakiego potrzebujemy”, „Tylko miłość przezwycięża czas i przestrzeń”). W najbardziej kulminacyjnej międzyludzkiej konfrontacji filmu, jeden z bohaterów dosłownie strofuje innego przy pomocy wiersza i masy filozoficznej tyrady na temat ludzkiej rasy, w jednej chwili zabijając połowę napięcia. Nolan w ten sposób pozbawia bohaterów cech charakteru, zamieniając ich w chodzące wykładnie skomplikowanych konceptów jego filmów.

Tym, co ratuje przysłowiowy dzień przed porażką, jest jednak niezawodny instynkt Nolana do pracy z aktorami. Trudno w ostatnich latach odszukać w gatunku science-fiction rolę zagraną z takim oddaniem, jak w przypadku Matthew McConaughey’a w „Interstellar”. Właściwie poza muzyką Hansa Zimmera, który pilnuje trzymania się konkretnej stylistyki oraz tematyki przez cały seans (od fenomenalnie umuzycznionej sekwencji pościgu za indyjskim dronem), to właśnie główny bohater jest jedynym elementem filmu, który potrafi całość połączyć w jeden spójny seans.

Choć i on dostaje kilka pretensjonalnych linijek, to jednak ekranowy sposób bycia sprawia, że na jego twarzy maluje się właściwie cały horror człowieka, który zostawia najbliższych i nie wie czy wróci i ile może minąć przez ten czas miesięcy czy nawet lat. Niczym Leonardo Di Caprio z „Incepcji” jego Copper jest bohaterem, który wie na temat swojego fachu tyle, że ufamy mu w każde jego słowo ale jednocześnie dręczony przez problemy (i on stracił żonę) swojego życia prywatnego, kieruje się chwilą, podejmuje decyzje w pośpiechu, jest zdenerwowany i być może nawet naraża całą wyprawę na fiasko.

I to własnie w aktorskim entuzjazmie McConaugheya odbija się też cały entuzjazm Nolana, który zachowuje się tutaj niczym młody chłopak, który dostał dużo pieniędzy oraz masę drogich zabawek na stworzenie tego, na co tylko ma ochotę. Ocierając się cały czas o ważkie tematy i nieźle się bawiąc przy komplikowaniu całej fabularnej struktury oraz opracowując do mistrzostwa warstwę inżynieryjną filmu, Nolanowi łatwo wytrąca się z rąk, to co najprostsze i na czym skupić się czasem chciałoby w czasie seansu najbardziej. Nieco szkoda ale i tak, znów jest to film tego twórcy, który wgniata w fotel, wprawia w ekscytujące osłupienie, i na który wybrać się zwyczajnie warto. 

szymalan

Advertisement

10 Comments

  1. Zachęciłeś tym wpisem na wybranie się do kina, bardzo ciekawi mnie gra aktorska Matthew McConaughey’a, ostatnio bardzo często go widuję na ekranie :)

  2. Podejście nr 2: Przede wszystkim świetny film, na pewno wybiorę się do kina bo ciekawi mnie tak często ostatnio widywanego na ekranie Matthew McConaughey’a :)

  3. Zupełnym nawiasem, bo więcej już napisałam Ci w osobnym miejscu – ja u siebie porównuje pewne zagranie Nolana do tego, co udało się wypracować Cuaronowi w „Grawitacji” (in plus). Tymczasem w przypadku uzupełnienia filmu muzyką Hansa jest zupełnie odwrotnie – pomyśl, że gdyby Cuaron pozwolił sobie na taką moc (a nie „tylko” piękne zdjęcia i napięcie), taki rozmach w całym filmie, to muzyka Price’a nie dałaby rady tego udźwignąć. W porównaniu do tego, co machnął tu Hans, jej monumentalność to subtelna brzdąkaninka. Piękna, ale kompletnie inna, adekwatna do kameralnego dramatu Cuarona, nie bezkresnego misterium straty w skali – dosłownie – makro u Nolana.

    1. oczywiście się zgadzam, że muzycznie Grawitację i Interstellar nie daloby się oprawić w taki sam sposób ;) Bo to po prostu kompletnie inne typy kina – Cuaron nakręcił 90 minutowy thriller, który zaczyna się od krótkiej sceny katastroficznej. Nie tam tyle przestrzeni w „Grawitacji”, żeby wejśc z organami kościelnymi.
      Jeśli było tam miejsce na epickość, to dopiero w finałowej scenie.
      Nolan tworzy zupełnie odmienne kino , pod tym względem na pewno bliższe „Odysei”, gdzie ważkośc tematów oraz rozmach pozwalały na takie użycie muzyki powaznej.

      Choć i tak najciekawsze jest dla mnie to, że szerokie ujęcia kosmosu albo są pozbawione muzyki albo muzyka jest subtelna dla kontrastu (fortepian) albo mamy takie fajne pomysły jak ten deszcz słuchany na słuchawkach (magia!). Za to Hans – poza sceną pościgu na polu kukurydzy – najbardziej sobie pozwala podczas tych najbardziej intymnych scen i ujęć (odjazd samochodem po pożegnaniu, odsłuchiwanie przekazów z ziemi, ostatnia scena).

  4. Ja się tylko odniosę do tego cięcia między pierwszym a drugim aktem, bo bardzo mnie zaskoczyło, że uznałeś je za tragiczny pomysł, który dobrze wyglądał tylko na papierze. Prawdę powiedziawszy nie rozumiem dlaczego, bo to przejście było według mnie genialnie poprowadzone. Odjazd Coopera, w tle odliczanie do startu rakiety, a emocje osiągają szczyt. A później widzimy wznoszącą się do nieba rakietę i już jesteśmy w kosmosie. Imo jeszcze bardziej radykalnym cięciem byłoby dla mnie takie, które po „one” w odliczaniu, natychmiast ucięłoby wszelkie dźwięki (a w tym momencie muzyka daje tak do wiwatu, że ta cisza byłaby całkiem obezwładniająca), a my znaleźlibyśmy się w kosmosie, widząc gdzieś malutki, lewitujący statek. Dookoła próżnia i cisza. To co zrobił Nolan było i tak łagodne ;)

    1. Wiesz, ja nie mam nic przeciwko samemu takiemu pomysłowi, ba przez to jak sam go opisałeś, ma on zdecydowanie w sobie coś z geniuszu reżyserskiego i rzeczywiście emocje sięgają zenitu, jasne, że miałem łzy w oczach w trakcie tej sceny :)

      Tylko, że konsekwencje tej decyzji są jak dla mnie okropne:

      a) założenie, że skoro widz nadal nie wie jak działają tunele czasoprzestrzenne, to nie wie o nich też nic Copper. I trzeba mu wytłumaczyć na 5 minut przed sceną wejścia w tunel. No kaman! Nie liczyłem może na scenę wykładu akademickiego wczesniej ale chociaż prof. Caine mógł mu jakaś ładną prezentacje zrobić, myślę, że spokojnie by to przeszło ;) . Mało tego, jakiś dialog a la „pamietacie jak to mówili na szkoleniach…to działa tak i tak”…cokolwiek ale nie coś tak żenującego jak tłumaczenie mega inżynierowi coś przy pomocy kartki papieru :D

      b) nic nie wiemy o ludziach, którzy wybierają się razem z Cooperem w kosmos. A że część z nich szybko ginie, to robi się tym głupiej, bo ich strata nie robiła na mnie większego wrażenia. Czemu ich wybrano, na czym polegała ich niezwykłośc zeby brać ich do misji ratowania ludzkości, nie mówiąc o jakimkolwiek zarysowaniu relacji z głównym bohaterem. Tego zabrakło mi, :/ Nie wyjaśniają tego ani wcześniej ani później :/

  5. a) W innych filmach w takim momencie przydaje się osoba typu laik, której bohaterowie muszą tłumaczyć takie zagadnienia jak dziecku, jednocześnie tłumacząc je widzom. W tej scenie imo jedynym problemem jest to, że nie ma laika, jest Cooper. I faktycznie to wypada nieprzekonująco, że facet leci na taką misję i o tym nie wie. I tak jak piszesz wystarczyłby jeden dialog typu „pamiętacie jak nam mówiono”. Bo na wykłady, szkolenia (sporo osób na to narzeka, że nie ma pokazanego szkolenia Coopera przed lotem) nie ma po prostu czasu. Inaczej ten film trwałby ze cztery godziny, stąd takie skróty myślowe są niezbędne.

    b) To prawda. Gdy zginął pierwszy astronauta, w ogóle mnie to nie obeszło, co więcej nawet tego nie zauważyłem. Dopiero z późniejszego dialogu zorientowałem się, że kogoś brakuje. Ale tu też pojawia się problem z czasem. Gdybyśmy chcieli wiedzieć więcej o pozostałych bohaterach to po pierwsze cały seans by się rozciągnął jeszcze bardziej, po drugie mam wrażenie trochę by się rozmył. Sercem tej produkcji jest relacja między Cooperem a Murph, to oni są tu najważniejsi, pozostali to tło. Tylko Brand się trochę wysuwa na bliższy plan, ale w sumie tylko po to by ukazać rozterki głownego bohatera. Tak więc zgadzam się, że szkoda, że nie wiemy nic więcej o pozostałych astronautach, ale rozumiem czemu tak jest i ‚wybaczam’ Nolanowi tę decyzję.

    1. a) dokładnie, a już Nolan powinien to sam wiedzieć najlepiej, skoro tak świetnie mu się to udało z Ellen Page w „Incepcji”. Ogólnie to można to było rozwiązać na masę sposobów a Nolan jest za inteligentny żeby nawet nie wpaść na jeden. No ale trafiasz w sedno z tym czasem trwania, bo

      …,b) no bo na takie wprowadzanie wszystkich postaci też nie ma tu czasu.

      Nawet mocno się zastanawiałem przed seansem jak Nolan to rozwiąże, skoro zwiastuny skupiają się głównie na postaci Coopera a cała reszta jest już na pokładzie statku kosmicznego. Mimo wszystko, mógł jakoś to Nolan nadrobić, dac im jakąś bardziej wyrazistą scenę odejścia, żeby zrobili coś ważnego, co zapadnie w pamięć albo nadac im jakiejś szczególnej cechy, czegoś co będzie kojarzone tylko z tą postacią.

      Generalnie, to się staje w ogóle co raz większą słabością Nolana, że jego filmy są mega ambitnie wielkie i nie ma po prostu jak ogarnąć nawet w tak długim filmie wszystkiego co by chciał do nich wrzucić. Stąd takie skróty.

  6. „Cooper jest bohaterem, który wie na temat swojego fachu tyle, że ufamy mu w każde jego słowo” – no sorry, ale temu kolesiowi trzeba tłumaczyć banały typu „z czarnej dziury nic nie może się wydostać, nawet światło”, albo oświecać go na temat podróży przez tunel przy pomocy kartki i długopisu :) Jak na gościa który zna się na swoim fachu to wykazuje się daleko posuniętą ignorancją :)

    Albo to, że w czasie lądowania na pierwszej planecie Cooper wykonuje niebezpieczne, kozackie podejście, jeszcze na dodatek z efektownym „zawijasem” na końcu (jako żywo hamowanie z półobrotem, rodem z Fast and Furious ;) ), ryzykując rozpieprzenie całego Landera, razem z załogą, w drobny mak. Szczyt profesjonalizmu, nie ma co :) (zwłaszcza biorąc pod uwagę że są naprawdę cholernie, ale to CHOLERNIE daleko od domu, i jakakolwiek misja ratunkowa kompletnie nie wchodzi w grę).

    (być może dlatego później kilka razy reżyser wkłada w usta Coopera stwierdzenie „safety first” – co brzmi idiotycznie, biorąc pod uwagę to jego pierwsze lądowanie, ale pewnie ma pokazać jaki to Cooper jest dbający o procedury i bezpieczeństwo :) ).

  7. ” ale temu kolesiowi trzeba tłumaczyć banały typu „z czarnej dziury nic nie może się wydostać, nawet światło”, albo oświecać go na temat podróży przez tunel przy pomocy kartki i długopisu”

    Ale to nie jest problem głównego bohatera ale głupot scenariusza. Przecież on sie nie musi znać na tunelach czasoprzestrzennych bo dopiero jeden odkryto, a Nolan pokazuje świat w którym astronautyka w ogóle zanikła jako taka. A na tym na czym sie zna, to sie zna. Ja mu w pełni wierzyłem jako inżynierowi widac to juz od sceny z dronem na początku, że chłop wie co robi.

    „Szczyt profesjonalizmu, nie ma co”

    Mistrzu, przecież o tym jest cały film ;) Że facet jest zdenerwowany w czasie swojej misji, bo jest daleko od rodziny i nie wie czy ją jeszcze w życiu zobaczy przez co szlag trafia cały jego profesjonalizm i trzeźwe myślenie (w sumie o tym samym jest Incepcja). A jeszcze jak dodamy do tego fakt, że akurat w tej scenie lata uciekały im naprawdę POTWORNIE szybko (godzina=7 lat, dobrze pamietam? włos mi sie zjeżył w kinie na samą myśl o czymś takim), to chyba jest to powód do zachowań czysto na granicy paniki, obojętnie kto by to nie był ? ;)

Dodaj komentarz