12:08 na wschód od Bukaresztu ****

12:08 na wschód od Bukaresztu ****

Jeśli z czymś będzie nam się kiedyś kojarzyła pierwsza dekada XXI wieku w kinie, to na pewno z falą kina rumuńskiego, które przez kilka ostatnich lat opanowało umysły kinomanów, krytyków i wszelkie gremia przyznające laury na filmowych festiwalach. Dla nas te filmy to powód głównie do wstydu : Dlaczego Rumunia, dlaczego nie Polska? Dlaczego takie dzieła u nas nie powstają nawet jeśli wszystko teoretycznie się zgadza: podobna historia (komunizm i to, co potem), podobne dostępne środki i talenty, podobna mentalność?  Na kino z Bukaresztu możemy patrzeć dziś tylko z zazdrością.

Zanim jednak postaram się kiedyś na tym blogu zrecenzować słynnego giganta tamtejszej produkcji , czyli nokautujące „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni’ (Złota palma w Cannes) – wpierw polecam małe rumuńskie co nieco – „12:08 na wschód od Bukerasztu”. Propozycja filmu znacznie lżejszego,  krótszego, tematycznie już nie tak depresyjnego (choć nie dajcie się zwieść komediowej konwencji do samego końca), ale z nie mniejszym materiałem do podjęcia ciekawej refleksji.

Rumunia. Rok 1989, grudzień. W kraju dochodzi do przewrotu.  Przez kilka dni trwają walki i demonstracje,  w wyniku których obalony zostaje komunistyczny reżim Nicolae Ceauşescu, który po wszystkim musiał ewakuować się wraz z swoją żoną z miasta helikopterem . Kiedy w końcu oboje zostali aresztowani przez wojsko, wydany został wyrok. 25 grudnia 89  roku zostali osądzeni i skazani na śmierć przez rozstrzelanie, co cały naród obserwował na żywo przez transmisję telewizyjną .

Tymczasem akcja w debiutanckim  filmie Corneliu Porumboiu toczy się już 16 lat później. W małym rumuńskim miasteczku, właściciel lokalnej telewizji chce zaprosić w rocznicę obalenia Ceauşescu kilku uczestników tych wzniosłych wydarzeń i w specjalnie poświęconym show porozmawiać o tym, co się naprawdę stało.  Jak się okaże, dziś  ci ludzie nie wyglądają jak zasłużeni dla narodu opozycjoniści- to lokalne pijaczki i emeryci dorabiający jako Mikołaje-przebierańcy w święta Bożego Narodzenia. Do tego wszystkiego , w trakcie debaty do telewizji telefonują widzowie, którzy od początku i całkowicie kwestionują ich wersję wydarzeń. Ponoć…żadnej rewolucji nie było, a domniemani bohaterowie wyszli na ulice już na gotowe, kiedy było dawno po akcji (uściślając: po tytułowej 12.08 , przyjmowanej jako godzina upadku dawnego systemu).

Pytanie zasadnicze : to była rewolucja w Rumunii czy nie była?

Pierwsze pół filmu ogląda się trochę ze znużeniem- dziennikarz dzwoni, pyta, czeka na ochotników (a przekonanie kogokolwiek graniczy z cudem), a sami wybrańcy prowadzą nieciekawe, często żałosne życie (skrajnie wręcz niefilmowe, statyczne, nudne) .

Długo nic się w „Dwunastej osiem na wschód od Bukaresztu” nie dzieje, ale mimo to  – i tu uwaga – NIE wolno się zniechęcać  i odchodzić od ekranu. Zdolny reżyser-debiutant dopiero we właściwej części filmu wykłada karty na stół (choć też nie wszystkie- najmocniejsze zostawia na finał). W połowie fabuły całą akcję przenosi do wnętrza telewizyjnego studia i od tej pory film jest trwającym bite 50 minut zapisem talk-show , podanym nam  w stosunku 1:1. Krótko mówiąc: w drugiej połowie prawie 1,5 godzinnego filmu siedzimy przed ekranem i z punktu widzenia jednej kamery wsłuchujemy się w całą opowieść cierpliwie czekając na to, kto w końcu przyzna się, że kłamie.

Małe miasteczko staje się w tym fascynującym spektaklu (osobiście wprost ubóstwiam takie długie, minimalistyczne dialogowane sceny w kinie) mapką poglądową całej Rumunii- po trosze zapadniętej, po troszę smutnej, po troszę uroczo zabawnej, zwłaszcza  gdy oglądanej z cudzego punktu widzenia (w tym wypadku: młodego twórcy o wyraźnych satyrycznych zapędach). Wszystko to trochę przypomina mi rodzime podwórko:  lokalne wykłócanie się o prawdziwą wersję wydarzeń, powierzchowny heroizm, generalna ignorancja dla faktów (jeden z bohaterów w studiu przez cały czas prawie nic się nie odzywa, a po czasie wychodzi na wierzch, że wydarzenia z grudnia 89 obserwował w telewizji we własnym domu,  głównie zajmując się sprawami prywatnymi).

Film, który wygląda jak ironiczny żart młodego twórcy z „dorosłych” i „dojrzałych” polityczno-społecznych debat, w finale staje się poważnym rozliczeniem z własną historią. Rozliczeniem, które staje ością w gardle, bo przecież gdy w pierwszej połowie reżyser daje nam do zrozumienia, że te poważne rozmowy są dla niego niczym jak telewizyjnym cyrkiem, to w końcu sam się przekonuje, że ta sprawa dotyczy przecież również jego. Dotyczy świata, w którym żyje, świata, który miał się zmienić, a który nie zmienił się nic a nic.  Prawdziwe, małe-wielkie, bardzo wdzięczne kino.

szymalan

2 Comments

  1. Mi na pewno pierwsza dekada XXI wieku nie będzie się kojarzyła z falą kina rumuńskiego :) Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek oglądał jakiś film rumuński.

Dodaj komentarz