Game Of Thrones (2011-2013, HBO)

Gra o Tron *****½

game_of_thrones_season_3_flaming_sword_poster_by_rewind_me-d5vyhqz

Do „Gry o Tron” nie zachęcało mnie nic – ani średnia, choć wyjątkowo agresywna, kampania reklamowa z nudnymi plakatami na czele, ani obsada, składająca się głównie z ludzi, których nie znałem (lub znałem z bardzo złych filmów) ani sztampowy temat muzyczny napisany przez Ramina Djawadiego, wreszcie tym bardziej fakt, że jest to serial, czyli forma do której nie często sięgam i do której zwyczajnie nie mam przeważnie cierpliwości. Obejrzałem, bo oglądali wszyscy, i wszyscy o „Grze o Tron” mówili, a taki fenomen nie łatwo mimo wszystko zignorować. As simple as that.

Opłaciło się. Po 30 godzinach spędzonych przed małym ekranem, mogę z czystą przyjemnością stwierdzić, że w końcu obejrzałem coś naprawdę  świeżego, wywołującego emocje i kapitalnie zrealizowanego (lecząc przy okazji fanowskie rany, jakie poniosłem niedawno oglądając finał jedynego mojego ulubionego tv show,  „Dextera”). W „Grze o Tron” bohaterowie giną, w sposób taki, że żadna sztuczna konwencja nie jest w stanie widza na to przygotować, dokonują ekspozycji fabularnej podczas scen erotycznych (w tym – zaskakująco jak na mainstreamowe dzieło gatunkowe – homoseksualnych) i nagości, zaś całość ma tyle wspólnego z przygodowym fantasy, co „Transformers 3” z „Odyseją Kosmiczną” Stanleya Kubricka. „Got” zostawia zresztą w tyle całe współczesne kino fantastyczne (w tym także „Hobbita”)- efekciarskie, infantylne i schematyczne do bólu.

W przypadku megaprodukcji HBO, mamy jednak do czynienia nie tyle z prostą fantastyką, co z thrillerem politycznym pełną gębą. Rozbuchane dekoracje i kostiumy, staromodny make up, zombie i smoki,  to tylko sztafaż do niekończących się, długich, dialogowanych sekwencji, w czasie których bohaterowie podejmują polityczne decyzje lub raz po raz rozważają swoje plany i  ich ewentualne konsekwencje. Przez długi czas pokłosiem takiego rozwiązania jest niesamowity chłód, jaki towarzyszy widzowi przez sporą część pierwszego sezonu, kiedy twórcy karkołomnie usiłują wprowadzić wszystkie ważne wątki naraz. Mitologia  jest tu gęsta aż do przesady, a ilość postaci, miejsc, wydarzeń historycznych i rodzinno-indywidualnych motywacji jest tak ogromna, że można się tym wszystkim porządnie zmęczyć.

Jednak w drugim sezonie serial wrzuca kolejne dwa biegi – rzecz staje się szybsza, bardziej potoczysta narracyjnie, a twórcy z pionków na szachownicy, jakimi są bohaterowie, tworzą prawdziwych ludzi z krwi i kości. Zręcznie i z wyczuciem przesuwają akcenty co do poszczególnych postaci, zmieniając i nasze przyzwyczajenia co do nich, jak i nasze wobec nich odczucia. Pojawia się coraz więcej szczerze wygranych scen emocjonalnych, a sceny najbardziej dewastujące to właśnie te, gdy bohaterowie giną, bo w coś wierzyli – miłość, lojalność, w honor.  W „Grze o Tron” czasem to wszystko obraca się przeciwko nawet najbardziej szlachetnym z postaci.

Konkluzja do jakiej prowadzi serial, zawiera się perfekcyjnie w postaci pociągającego za wszystkie (no ok,  za większość, facet kompletnie ignoruje takie drobiazgi jak smoki i armię zza Muru) sznurki starego Lannistera (kapitalna, monumentalna i przerażająca kreacja Charlesa Dance’a). Chcąc zabezpieczyć pozycję całego rodu, należy wyzbyć się jakichkolwiek ludzkich odczuć i instynktów. Jeśli oznacza to poniżanie innych ludzi (w tym, tych którzy są ci bliscy) – to w porządku. Jeśli oznacza to zdradę przyjaciela – nie ma problemu. Jeśli oznacza to zupełnie nieoczekiwany, bestialski mord, w który wlicza się zasztyletowanie ciężarnej kobiety  i wielu naprawdę dobrych, honorowych ludzi z wielkimi planami na przyszłość królestwa- proszę bardzo.

Efektem tego są okazyjne (najczęściej w przedostatnim odcinku każdego sezonu) wyskoki dramatycznych sytuacji, których absolutnym highlightem jest słynna, rozkładająca na łopatki sekwencja Czerwonych Godów, dla której warto wysiedzieć pierwsze 28 odcinków całego serialu. Do dziś finał tamtego odcinka jest uważany za najbardziej szokujący moment w historii telewizyjnej rozrywki  (uprzedzam, miejcie w pobliżu sporo alkoholu, bo po napisach końcowych na trzeźwo nie przetrawicie tego). A to przecież nie wszystko – jest też znienawidzony aktualny król Jeoffrey, który ma smykałkę do głupich, sadystycznych zabaw na poddanych i jego wcale nie bardziej milusia matka Cercei. Tej ostatniej prawdziwą pasją jest znowuż wbijanie słabszym szpili tam, gdzie wie, że zaboli najmocniej.

No ale są też postacie z drugiego bieguna – twarda księżniczka targaryanka, która póki co dostaje jeden epicki set piece za kolejnym (wyzbywając jej życie z intymności) i ma szansę odegrać w tej historii wielką rolę. Jest też i Arya Stark, której spryt i zimna krew pozwoliły nadal przeżyć, mimo że regularnie pakuje się z jednych kłopotów w kolejne. No i jest oczywiście prawdziwy król serialu – Peter Dinklage jako karłowaty Tyrion,  jeden z tych bohaterów, którzy jasno dają do zrozumienia,  co tak naprawdę w grze o tron całego królestwa jest najlepszą kartą – nie armia, nie siła fizyczna, ale inteligencja. Także ta emocjonalna, której bohater-bawidamek z czasem nabiera.

Adaptacja powieściowego cyklu Georga R. Martina, to mnóstwo rewelacyjnie poprowadzonych, ciętych i często dowcipnych dialogów, realizacyjny rozmach, jakiego mały ekran nie widział i wreszcie co raz mocniej fascynująca, rozbita na mnóstwo drobnych krzyżujących się wątków historia, której finału przewidzieć na tę chwilę nie sposób.Kolejne sezony nie posiadają większych kulminacji, większość bohaterów sprecyzowanych jako dobrych zginęła,  a cała reszta wydaje się jeszcze daleko od Żelaznego Tronu.

A nawet jeżeli w końcu ktoś ten cel osiągnie , to pytaniem, które coraz bardziej nie daje mi spokoju jest: czy,  i jeśli tak to jaka, satysfakcja go na końcu tej zwycięskiej politycznej drogi czeka?

szymalan

Dodaj komentarz