Gravity (2013, Alfonso Cuaron)

Grawitacja *****

1881029036-gravity poster_1189503894

Mój najlepszy przyjaciel powiedział mi kiedy wychodziliśmy z pokazu „Grawitacji”, że dla niego ten film nie jest zwykłym filmem – jest przeżyciem. I zdaję sobie sprawę, że niektórzy bardzo łatwo będą mogli użyć tego argumentu jako atatku na umiejętności scenopisarskie Alfonso Cuarona (i – nie zapominajmy – jego syna Jonasa). Rzeczywiście, nie ciężko byłoby kręcić nosem i sprowadzić „Grawitację” do poziomu kolejkowej przejażdżki w parku rozrywki po domu strachów. Tym bardziej, że film faktycznie zamiast intelektu, angażuje głównie zmysły widza, i robi to praktycznie od pierwszej sekundy seansu. Kiedy dramatyczna narastająca muzyka w jednej chwili milknie, a na ekranie przy pełnej głuchocie pojawia się gigantyczny tytuł filmu.

Już wtedy można dostać ciarek, a przecież przed nami jeden z najbardziej obezwładniających prologów tego roku. 13 minutowa scena (nakręcona przy pomocy jednego ujęcia!), która zaczyna się kojącym płynięciem kamery po przestrzeni kosmicznej, a szybko potem przechodzi do kompletnie chaotycznej walki o przetrwanie, gdy szczątki satelity masakrują prawie całą załogę amerykańskiej stacji kosmicznej. Wtedy na ekranie pozostaje już tylko dwóch przedstawicieli homo sapiens: Dr Ryan i astronauta Kowalski.

W tej sam chwili zaczyna się właśnie to, co jedni nazywają thrillerem, drudzy survival filmem,  a jeszcze inni kinem katastroficznym. Co ciekawe, wszystkie te gatunkowe przynależności pasują do tego filmu jak ulał, i każde z nich pasuje do „Grawitacji” na pewno lepiej niż określenie „kino science-fiction”. Z wysokim wyczuciem realizmu, Cuaron trzyma tę opowieść jak na smyczy: nie ma wątków pobocznych, nie ma głębokiego rozbudowywania bohaterów, ani czasu na filozofowanie i podziwianie widoczków (te rzeczy tu są: ale bardzo przelotnie) . Jest za to bardzo liniowa, opowiedziana w szybkim tempie jednoaktowa narracja, która w „normalniejszym” filmie pewnie byłaby ostatnim aktem epickiej opowieści – szarpiącą nerwy 40-minutową kulminacją znacznie obszerniejszej historii.

Wylewające się zewsząd, prowadzone ciężką ręką wizualną metafory o walce z przeciwnościami i powstaniu nowego życia i ponownych narodzinach, nie mają w sobie nic z filozoficznej komplikacji i tajemnicy, jaką niesie ze sobą choćby kubrickowska „Odyseja Kosmiczna” czy „Stalker” Andreja Tarkowskiego.  Dlatego wszelkie porównania z tamtymi twórcami uważam za dalece chybione. To, co od reżysera „Ludzkich dzieci” dostajemy, to jednak pierwszorzędne kino rozrywkowe, zrealizowane na tak zaawansowanym technicznym poziomie, że aż ciężko w to uwierzyć, co się ogląda. Nie wydaje mi się to jakąś szczególną wadą: dla mnie „Grawitacja’ to bowiem spektakularny (a jednocześnie zaskakująco intymny – pod tym względem może ją przebić w tym roku tylko „Wenus w futrze” Polańskiego) powrót do kinowego doświadczenia z czasów kina niemego i dreszczowców Alfreda Hitchcocka.

Z jednej strony prosty thriller, który rozwija się prawie, że w czasie rzeczywistym na naszych oczach -co jest dowodem płynności wizualnej Cuarona (pamiętacie kapitalne przejścia montażowe w scenach zmian pór roku w „Harrym Potterze i Więźniu z Azkabanu”?), z drugiej  kino atrakcji i wielkich setpieces, w których przeskakujemy dynamicznie od jednej sceny akcji do drugiej, rodem z Bustera Keatona i filmów takich jak „Safety Last!” i „Generał”. Dlatego też zarzut o miałkość fabularną wychodzi z czystego niezrozumienia konwencji – „Grawitacja”, będąc zarazem przełomem w dziedzinie stosowania kamery i trójwymiaru, jest hołdem do źródeł emocji czysto instynkownego kina.

Hołdem może nie jakimś szczególnie wybitnym (uważam za najlepsze pierwsze 20 minut projekcji, potem bywa różnie, a końcówkę obejrzałem już dziwnie bez większych wrażeń, wiedząc dokładnie co po kolei się stanie), ale na tyle elektryzującym jako kulturalne wydarzenie roku – film aż woła o Oscary i inne laury- że definitywnie obowiązkowym. Bierzcie znajomych i przeżyjcie to na własnej skórze, koniecznie w dobrym kinie 3D!

szymalan

4 Comments

  1. Ten film to wizualny majstersztyk, fabularny już raczej niekoniecznie. Gdyby pokazał bardziej bzdurną historię to pewnie zgromadziłby fanów wizji. Fabuła, historia jest niezła, ale aż się prosi aby postarać się o więcej. Szczęście tylko, że jakiś poziom trzyma. Mnie się podobało, wizualnie, opowiedziana historia już mniej. Nie zmienia to faktu że w całokształcie to dobre kino. Podobnie jak Ciebie (tak wnioskuję z notki) mnie ten film wybitnie nie zachwycił.

Dodaj odpowiedź do szymalan Anuluj pisanie odpowiedzi